Wczoraj był ślub mojej koleżanki Moniki ze studiów(jednej ze 4 na roku). Znając moich kolegów pofatygowałem się mimo iż daleko, bo domyślałem się że będę jedynym, który się skusi. Tak też było.
No to wziąłem zaproszenie, zabrałem jedną ze swoich dziewczyn(Magdę) i pojechałem.
Wcale się nie wkurzyłem jak okazało się że przyjechałem godzinę za wcześnie. Trochę Magda była zła, bo śpieszyliśmy się, a ona chciała zrobić zdjęcia ale o tam. W oczekiwaniu zjadłem super hamburgera wilanowskiego i zjadłem loda w mcdonaldzie.
Uroczystość do połowy była piekna, grały wiolonczelle i w ogóle. A tu nagle jeb, wszystko się popsuło. Ksiądfz mówi modlitwę mówi, a tu nagle cisza. Pauza przedłużała się jakiś czas i zaczęło robić się to kępujące. Nagle ksiądz zaczął drzweć się na kamerzystę, pytając czy dostrał pozwolenie od biskupa na przeszkadzanie w liturgii. Za jakiśczas znowu się zaciął i pomylił imię pana młodego.
Jakby to był mój ślub to bym uciekł z przed ołtarza:))